To już było…

W futbolu było już wszystko. Tak samo jak w sporcie w ogóle. Były zwycięskie bramki strzelane w ostatnich sekundach i były koszmarne błędy popełniane w tym samym czasie, były hat-tricki zdobywane w pięć minut i były dwie żółte kartki dla jednego zawodnika w piętnaście sekund, były niesamowite powroty (nawet dużo bardziej spektakularne i trudniejsze niż ten niedawny z dwumeczu Barcelony z PSG czy Liverpoolu z Milanem z 2005 roku), były też tysiące meczów nudniejszych niż wykłady na wydziałach prawa i administracji.

Nic nowego nie wydarzy się także w świecie okołopiłkarskim. Czyli dziennikarstwie sportowym, życiu gwiazd, świecie kibiców i tak dalej. Ponownie − wszystko już było. Afery z piłkarzami w rolach głównych powoli stają się raczej ciekawostkami niż skandalami sensu stricto (wiele w tej dziedzinie zawdzięczamy nowatorom takim jak Best, Gascoigne czy mniej pijącemu, ale równie szalonemu Balotelliemu). Podobnie katastrofa lotnicza z zawodnikami Chapecoense dla wszystkich, którzy mają choćby podstawową wiedzę o piłce, obok smutku i żałoby musiała sprawić wrażenie, jakby ktoś puścił nam remake dobrze znanego filmu. Filmu z 1958 roku, w którym główne role grały gwiazdy Manchesteru United.

Także to, co sam robię, nie jest niczym nowym. Setki dziennikarzy, grafomanów, amatorów, gryzipiórków i fanatyków sportu pisało podobne teksty. Być może niektóre z tych tekstów, były próbą przekonania innych, że wszystko już było. Wielu przede mną musiało szukać tematów i wymyślać nazwy swoich cotygodniowych cykli.

Futbol bowiem jest jak nagła nocna powódź, która wdarłszy się do salonów i sypialń zaskoczyła i zbudziła domowników. Lecz nad ranem, gdy woda się uspokoiła i nigdzie się już nie wdziera, a jedynie stoi w naszych domach, nikogo już nie zaszokuje. Wprawdzie ciągle przykuwa uwagę, wciąż budzi podziw, fascynuje i przyciąga ciekawskich, ale nie powinna więcej dziwić.

Dlaczego zatem wciąż i od nowa znajdując pod taflą wody mokrego buta, krzyczymy: “To niemożliwe!”? Dlaczego mówimy, że tego jeszcze nie grali, gdy bramkarz strzela wyrównującą bramkę w doliczonym czasie, chociaż widzieliśmy wcześniej dziesiątki takich bramek? Jeśli całej piłce nożnej jako dziedzinie można byłoby nadać jeden tytuł, to powinien on brzmieć “Moda na sukces”. Ilu z nas śmiało się z naszych biednych babć i ciotek, które codziennie na dwadzieścia minut przenosiło się w świat Ridge’a i Brook? Śmialiśmy się, a sami robimy to samo. I zapewniam − mimo że obejrzałem w swoim życiu może jeden odcinek “Mody na sukces” − piłka jest dużo bardziej ekscentryczna niż scenariusz jakiejkolwiek opery mydlanej.

Wielu nienawidzi Chelsea tylko dlatego, że kojarzą ją z Mourinho, inni kochają Arsenal, ale nie są w stanie znieść Wengera, fani Liverpoolu znienawidzili Fernando Torresa, bo ten przeszedł do Chelsea, mimo że The Reds mają większych wrogów. Kibice Borussi tak samo odwrócili się od Mario Goetze, a przecież odszedł jedynie do najgroźniejszego przeciwnika, a nie wroga. Oczywiście kilka sezonów później przyjęli go z powrotem. A do tego: dziesiątki rozgrywek klubowych i reprezentacyjnych, transfery, wypożyczenia, rozwiązania kontraktów, zwolnienia trenerów, prośby o transfer, zawieszenia i kary, reorganizacje systemów rozgrywek, losowania, rewanże, powtarzanie meczów, korupcja, przetargi i sędziowie zabramkowi. Spróbujcie to wszystko wytłumaczyć babciom i ciotkom!

Dlaczego więc ciągle tylu ludzi żyje piłką? Dlaczego ciągle rządzą nimi te same emocje (czy to po zwycięstwie, czy po porażce, czy po pięknej bramce, czy po głupim faulu)? A są to przecież emocje, których nikt nie musi przeżywać. Nikt nie musi oglądać piłki, przejmować się problemami finansowymi klubu, ani modlić się o pozostanie w zespole jego największej gwiazdy. Każdy ma swoje własne problemy, jak choroba córki, kłótnia z żoną czy ten kretyn, który mieszka piętro wyżej i w każdy wtorek o szóstej rano włącza na pełny regulator Popka na zmianę z Hemp Gru. Co jednak stoi za tym, że ta piłka − powtarzalna i nie tak ważna, jak się wydaje − często jest istotniejsza niż cokolwiek innego? Nie mam pojęcia, mógłbym powtórzyć hipotezy innych, ale tego nie zrobię, bo wszyscy je znacie. Ponadto przekonany jestem, że powodów jest więcej niż ludzi.

Muszę przyznać, że w pewnym tragicznym momencie (bezpośrednio związanym z futbolem) postanowiłem, że więcej nie będę w piłkę angażował tak wielkich emocji. Teraz mecze oglądam niczym ulubione filmy, które widziałem po kilkanaście razy. Kolejne bramki Ibrahimovica, Suareza czy Lewandowskiego przyjmuję tak samo jak tekst Jacka Sparrowa, który poprawiając Norringtona, mówi: “Kapitan Jack Sparrow”. Widziałem to już tyle razy, a ciągle wywołuje u mnie uśmiech.

Takie jest właśnie moje podejście do futbolu − ciągłe wyczekiwanie na powtórki ulubionych kawałków. A dwa z nich już w ten weekend, bo oto nadchodzą derby. 228. derby Liverpoolu i 150. Zagłębia Ruhry. 228. raz mieszkańcy Liverpoolu z podekscytowaniem wyjdą na ulice i podzielą się na dwa plemiona. 150. raz żółć spróbuje przyćmić błękit. I cóż można powiedzieć? Choćby nawet Łukasz Piszczek strzelił cztery bramki lewą nogą zza połowy, a Everton odrobił siedmiobramkową stratę w ciągu pięciu doliczonych minut, to nadal nie będzie to pewnie nic nowego. Tak więc mam nadzieję, następny okrzyk “To niemożliwe!” będzie związany z lądowaniem UFO na środku Stadionu Narodowego.

(0) Komentarze

Zaloguj się, aby dodawać komentarze