San Antonio Spurs 2013/14: najlepsza Drużyna w historii NBA

Obecnie zachwycamy się fantastycznymi popisami Russella Westbrooka, Jamesa Hardena, Lebrona Jamesa, czy innych gwiazd NBA. Kibice przychodzą na mecze, żeby obejrzeć popisy najlepszych zawodników ligi. Ale od tej reguły są wyjątki. I właśnie takim diamentem był zespół San Antonio Spurs z sezonu 2013/14.

Koszykówka to sport zespołowy. Na boisku mamy 10 zawodników- po 5 z każdej drużyny. Mecze, serie, tytuły wygrywa drużyna, ale dzieje się to dzięki indywidualnościom. I to właśnie te jednostki są wynoszone na piedestał i zapamiętywane. To występy gwiazd pamiętamy po latach. Michael Jordan, Kobe Bryant, Lebron James- to tylko nieliczni zawodnicy z tej najwyższej półki, którzy zapewniali sukcesy swoim zespołom. Nie pamiętamy o całych drużynach, tylko o graczach. Jak kiedyś powiedział Michael Jordan:

,,There is no I in team, but there is in win.”

Spurs pokazali, że nie potrzeba indywidualności, żeby wygrać.

Nikt nie pragnął rewanżu tak, jak oni.  Nikt nie rozpamiętywał bardziej poprzedniego sezonu. Mecz nr 6 Finałów 2013, a zwłaszcza jego końcówka pojawiała się w głowach zawodników bez przerwy.

Spurs mieli tytuł na wyciągnięcie ręki. W szatni otwierano już butelki szampana. Prowadzenie 3-2 w całej serii i pięć punktów przewagi na 30 sekund przed końcem. Tu nie mogło się nic wydarzyć. A jednak się wydarzyło- niecelne rzuty osobiste Leonarda i Ginobiliego pozwoliły na rzut Raya Allena. A wiemy, jak to się skończyło. Allen swoją trójką doprowadził do dogrywki, w której Heat poszli za ciosem i doprowadzili do meczu nr 7. W kolejnym spotkaniu Tim Duncan nie trafił prostego rzutu spod kosza, Lebron James trafił rzut z półdystansu i wydarzył się cud. Heat powstali jak feniks z popiołów, wygrywając serię 4-3. Dla Spurs rozpoczęło się bardzo długie lato, pełne wątpliwości, a przede wszystkim bólu.

Ten sezon miał być inny. Tym razem to oni mieli stanąć na samym szczycie koszykarskiego świata. Mieli wrócić jeszcze silniejsi, a przede wszystkim zrobić to razem- bez obwiniania się o zeszłoroczną porażkę. Wiemy, że to nie jest łatwe. Najlepiej rozpamiętywać, zamiast działać, ale to nie jest żadne rozwiązanie. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. W sporcie, zwłaszcza na wysokim poziomie, trzeba mieć krótką pamięć.

Spurs są drużyną, która w sezonie regularnym jest zawsze czołówce. Nigdy nie wiesz, jak oni to robią, ale po cichu od lat mają minimum 50 wygranych w każdych rozgrywkach.

W tamtym sezonie udało im się wygrać 62 mecze, czyli o jedną mniej niż ówczesny rekord klubu. W wygranych meczach drużyna z San Antonio średnio była lepsza od rywali o niecałe 8 punktów.  Mimo problemów z kontuzjami, a co za tym idzie zmianami w składzie, udało im się wygrać Konferencję Zachodnią.

W playoffach byli rozstawieni z jedynką na Zachodzie, jednak w potencjalnym finale z Miami Heat, to rywale mieliby przewagę parkietu. Wszystko za sprawą lepszego bilansu w sezonie regularnym zespołu z Florydy.

Miała być szybka przeprawa w I rundzie, ale nie obyło się bez kłopotów. Wszystko za sprawą Dallas Mavericks, którzy mieli inne zdanie na ten temat. Dirk Nowitzki i spółka byli w stanie doprowadzić do siedmiu spotkań, ale to było wszystko, na co Spurs im pozwolili. Tamta seria zostanie zapamiętana choćby przez ten rzut. Mecz nr 7 był bez historii i w kolejnej rundzie na ekipę Grega Popovicha czekali Portland Trail Blazers.

Tu po raz kolejny nie było niespodzianki. Tym razem drużyna z Teksasu pozwoliła rywalom na jedynie jedno zwycięstwo.

Prawdziwe wyzwanie miało być dopiero przed nimi. Oklahoma City Thunder w składzie z Kevinem Durantem, Russellem Westbrookiem i Sergem Ibaka. Stephen Curry i Warriors dopiero mieli stać się drużyną kalibru mistrzowskiego.

Thunder byli głodni tytułów. W 2012 roku mieli już okazję gry w Finałach. Cały świat stał przed nimi otworem- tak się przynajmniej wtedy wydawało. Żeby wrócić do Finałów trzeba było pokonać zeszłorocznych finalistów, czyli Spurs.

Seria była niesamowicie emocjonująca. Drużyna, która grała na swoim parkiecie, wygrywała. Tak było do stanu 3-2. Wydawało się, że będziemy świadkami meczu nr 7. Wtedy jednak wyszło doświadczenie i drużynowość Spurs. W tamtym spotkaniu rezerwowi zdobyli aż 51 punktów, a 26 z nich należało do Borisa Diawa. Manu Ginobili dołożył 15 oczek i moment, na który czekali cały rok, w końcu nadszedł. Awansowali do Finałów NBA, w którym czekali na nich Miami Heat. Zemsta jest słodka i tak też miało być w tym przypadku.

Lebron James i jego koledzy stali przed szansą sięgnięcia po trzeci tytuł z rzędu, czyli tzw. three peat. Niewielu zespołom to się udaje. Ostatni zrobili to Los Angeles Lakers w latach 2000-2002.

Miało być wyrównane starcie, ale James, Wade, Bosh i reszta graczy Heat była tylko tłem dla drużyny San Antonio Spurs. Drużyny, bo wygrali to razem, tak samo, jak rok wcześniej ulegli ekipie z Miami. Tym razem to oni podnosili ręce w geście triumfu. Poza radością było widać, że poczuli przede wszystkim ulgę. Drużyna z San Antonio zdominowała i to była praktycznie jednostronna seria. Ostatecznie Spurs wygrali 4-1 i zdobywali piąte mistrzostwo w swojej historii. A wszystko zaczęło się od 1997 roku, kiedy z pierwszym numerem w Drafcie został wybrany Tim Duncan. Piąte mistrzostwo NBA było podsumowaniem tej długiej, a co najważniejsze pełnej sukcesów przygody.

To była piękna koszykówka. Tamten zespół Spurs sprawił, że Lebron odszedł z Miami i wrócił do Cleveland. Potęga, jaką był ten zespół, przyćmiła nawet samego Króla. Moim zdaniem był to jeden z najlepszych zespołów, jak nie najlepszy, jaki w życiu przyszło mi oglądać. Nie mówię tu o zlepku indywidualności, ale o prawdziwej drużynie, przez duże D, gdzie dobro ogółu jest ważniejsze od mojego. Nie ma znaczenia, kto zdobędzie punkty- liczy się sam efekt. I to nie gwiazdy były najważniejsze- można dyskutować o tym, czy Tim Duncan był jeszcze gwiazdą, czy Tony Parker był na takim poziomie, i czy Kawhi Leonard faktycznie był najlepszym graczem tych finałów. Ten sukces był możliwy dzięki całej plejadzie rezerwowych. Gracze drugiego planu umożliwili sięgnięcie po upragniony triumf. Zwróć uwagę, że Boris Diaw był najlepszym asystującym w tamtym zespole. Gracz, który byłby idealny w tych czasach. Można powiedzieć, że trochę wyprzedził rozwój NBA. Tacy gracze, jak: Patty Mills, Marco Bellinelli, a przede wszystkim Manu Ginobili potrafili zdobywać seryjnie punkty. Taką drużynę chciało się oglądać.

Ta drużyna opierała się na podstawach gry. Nie było miejsca na efektowne wsady, popisywanie się po akcjach- tu chodziło przede wszystkim o koszykówkę w czystj postaci. Zasada była prosta: szukamy najlepszego, możliwego rzutu. Jeśli ja mam dobrą pozycję, ale mój partner może mieć lepszą, to oddaje mu piłkę. Nic nie ogląda się lepiej niż współpracę wszystkich graczy. Akcje, w których każdy z zawodników miał piłkę w rękach, to było coś oczywistego. Podopieczni Grega Popovicha rozumieli się praktycznie bez słów.

Spurs nie są i nigdy nie byli drużyną, która doprowadzała fanów do ekstazy. Przez wiele lat byli uznawani za nudnych. Jednak sezon 2013/14 zmienił percepcję na ten temat. Nie mówiło się o nich jako o drużynie dla kujonów i tzw. geeków koszykarskich. Stali się objawieniem dla każdego fana koszykówki. Greg Popovich stworzył dobrze naoliwioną maszynę. Miało się wrażenie, że każdy z nas wpasowałby się w ten system.

Typy NBA – przeczytaj więcej

Przez dominację Warriors i Cavaliers zapomina się, jak dobrym zespołem byli San Antonio Spurs. Nie jest sztuką wygrać mistrzostwo NBA, mając 4 z 15/20 najlepszych graczy ligi, a zrobić to, nie dysponując największymi gwiazdami. Razem.

Sezon 2013/14 w wykonaniu San Antonio to definicja Spurs basketball. Wygrała drużyna złożona z graczy, którzy w każdym innym otoczeniu nie byliby tak wartościowi. To było coś wyjątkowego.

Koszykówki w takim stylu możemy już nigdy nie zobaczyć.

(0) Komentarze

Zaloguj się, aby dodawać komentarze