Noc w NBA: rekordy, przepychanki i popisy gwiazd
Philadelphia v. Brooklyn 118:141
Washington vs Charlotte 118:111
Cleveland vs Orlando 122:102
Indiana vs Toronto 108:90
New Orleans vs Denver 131:134
Oklahoma City vs Millwaukee 110:79
New York vs Chicago 100:91
San Antonio vs Memphis 95:89 (po dogrywce)
Utah vs Portland 106:87
Golden State vs Minnesota 121:107
Sacramento vs Sacramento 98:87
WestBeast
Russell Westbrook zanotował swoje 41. triple double, zrównując się z Oscarem Robertsonem w ilości takich występów w jednym sezonie (78. w karierze, tyle samo co Wilt Chamberlain na 4. miejscu w historii) i brakuje my tylko jednego do pobicia rekordu. Pozostało mu jeszcze 5 meczów (Grizzlies, Suns, Timberwolves i 2 razy Denver), żeby tego dokonać. Był to jego siódmy taki występ z rzędu. Jedyne zespoły, przeciwko którym nie miał triple double to Bulls i Blazers. Rozgrywający Thunder zanotował 12 punktów, 13 zbiórek i 13 asyst w tylko 27 minut w pogromie zespołu z Oklahomy nad Millwaukee Bucks 110-79. Żeby skończyć sezon na poziom 30-10-10, w pozostałych meczach musi zdobywać średnio 4 punkty, 5 asyst, nie zaliczając żadnej zbiórki. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Westbrook dokona tego historycznego osiągnięcia jako drugi zawodnik w historii (po wspomnianym wyżej Robertsonie). Biorąc pod uwagę problemy z nadgarstkiem Jamesa Hardena i opuszczenie kilku meczów, wygląda na to, że Russell ma coraz większe szanse na zdobycie statuetki MVP.
Czy ktoś pamięta jeszcze Lance’a Stephensona?
Kilka sezonów temu Lebron James, wtedy jeszcze w barwach Heat, miał jednego rywala na wschodzie. Tym zespołem była Indiana Pacers. Zespół słynął z twardej obrony, mając jednego z najlepszych obrońców na Lebrona, Paula George. Roy Hibbert nie był przyspawany do ławki rezerwowych, tylko miał reputację czołowego obrońcy i siał postrach w lidze. 218-centymetrowy center w okresie szczytu formy zaliczał 12.8 punktu, 8.8 zbiórki i 2.6 bloku, strzegąc dostępu do strefy podkoszowej Pacers. Ale był jeszcze jeden kluczowy element tego zespołu. Najbardziej barwną i nieprzewidywalną postacią w tej drużynie był Lance Stephenson.
Zawodnik, po którym można było spodziewać się tak naprawdę wszystkiego. Miał ciężki charakter, był wojownikiem, który nie przebierał w środkach. Przez cały mecz mógł być niewidoczny, ale nagle zrobił to jedno zagranie, które rozgrzewało i podnosiło z siedzeń całą publiczność. Jego szczyt formy miał miejsce w sezonie 2013/14, kiedy to przewodził lidze w triple doubles z pięcioma takimi meczami. Można powiedzieć, że był Russellem Westbrook’iem zanim to stało się modne. Oczywiście patrząc z perspektywy czasu i porównując ilość takich spotkań (5 do 41 i ta liczba cały czas rośnie) można się lekko skonsternować. Jednak wtedy liga była grana w innym tempie i takie dokonania nie były na porządku dziennym. W przekroju całego sezonu zdobywał średnio 13,8 punktu, 7,2 zbiórki i 4,6 asysty na mecz, rzucając ze skutecznością 49,1% z gry (w tym 35,2% za trzy) prowadząc Pacers do pierwszego miejsca w konferencji wschodniej. Co więcej, skończył na drugim miejscu w głosowaniu na gracza z największym postępem (MIP). Więc co się z nim stało? Po najlepszym okresie gry w karierze zdecydował się opuścić Pacers i podpisał kontrakt z Charlotte Hornets (45 mln $ na 5 lat). W barwach zespołu Michael’a Jordana nie mógł znaleźć swojej roli i zupełnie się tam nie sprawdził. Problemem był brak rzutu i trudny charakter. Od tego czasu stał się podróżnikiem ligowym, grając (lub tylko będąc w składzie) Clippers, Grizzlies, Pelicans i Timberwolves. Gdy Ci ostatni nie przedłużyli z nim 10-dniowego kontraktu wydawało się, że nie ma już miejsca w NBA dla Stephensona. Jednak od czego jest ,,matka”, która zawsze zrozumie, wybaczy i przyjmie. Wrócił tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do miejsca, gdzie dano mu szanse i przede wszystkim w niego uwierzono, czyli do Indiany.
Był to pierwszy mecze Lance’a Stephensona na własnym parkiecie od czasu 2014 roku. Gracza, który jeszcze nie tak dawno miał już nie grać w NBA i skończyć, grając w Chinach. Kibice byli bardzo podekscytowani widząc swojego dawnego bohatera.
Zawodnik w całym meczu miał 12 punktów, 2 zbiórki i 3 asysty w 25 minut gry, trafiając oba rzuty za trzy punkty. Jak to w przypadku Stephensona nie obyło się bez kontrowersji. Gdy wynik był już rozstrzygnięty, postanowił oddać jeszcze jeden rzut przed końcową syreną, co nie spodobało się DeMarowi DeRozanowi i PJ Tuckerowi. Doszło do ostrej wymiany zdań graczy obu drużyn na środku parkietu. Po meczu Stephenson przepraszał za swoje zagranie, mówiąc, że nie miał na myśli nikogo krzywdzić i chciał to zrobić dla fanów, którzy skandowali jego imię.
Indiana Pacers mimo to, że przegrywała już 19-toma punktami w pierwszej połowie, pokonała Toronto Raptors 108:90. Do comebacku ekipę gospodarzy poprowadził Paul George, zdobywając 35 punktów. Dzięki temu zwycięstwu Pacers wrócili do ósemki gwarantującej miejsce w playoffach.
W zespole gości 27 punktów rzucił DeMar DeRozan (jednak zespół z nim na parkiecie był aż 21 punktów gorszy od rywali). Po tej porażce Raptors zrównali się bilansem z Washington Wizards (którzy wygrali z 118-111 z Hornets), jednak dzięki tie-breakerowi są nadal na trzecim miejscu na wschodzie.
Splash Brothers are back!
Golden State Warriors zanotowali 12. zwycięstwo z rzędu, pokonując Minnesota Timberwolves 121-107, rewanżując się za porażkę z 10 marca, kiedy przegrali 103-102. W ciągu tej serii zwycięstw pokonali m.in. czołówkę zachodu, grając na parkietach rywali (Spurs, Rockets, Thunder). Wojownicy wchodzą na ten wyższy bieg akurat przed zbliżającymi się playoffami. Co więcej, to nie jest wszystko, co może ta drużyna osiągnąć. Trzeba pamiętać, że po wyleczeniu kontuzji kolana do ich składu dołączy Kevin Durant. Średnio 25.3 punktu, 8.2 zbiórki i 4.8 asysty przy skuteczności 53,7%. Dodanie takiego gracza do tak dobrze funkcjonującego organizmu powinno stworzyć zabójczą kombinację. Warriors mogą być jeszcze lepsi i to jest przerażająca perspektywa dla reszty ligi.
Takimi zagraniami elektryzował przez cały poprzedni sezon Stephen Curry. Wydawało się, że jednomyślny MVP z zeszłego sezonu, już nigdy nie wróci. Że nie zobaczymy, tego ekscytującego gracza, który porywał publiczność. Rozgrywającego, dla którego kibice przychodzili na rozgrzewki, żeby patrzeć na jego nieprawdopodobne rzuty. Na szczęście dla wszystkich fanów jego gry, można śmiało powiedzieć, że wrócił.
W dzisiejszym spotkaniu nie musiał zajmować się rzucaniem punktów. Curry zdobył 19 punktów i miał 9 asyst. Pole do popisu zostawił Klay’owi Thompsonowi, który rzucił 41 punktów, trafiając m.in. 7 z 14 rzutów za trzy punkty. Był to jego 10. występ w karierze na minimum 40 oczek. Thompson ma aktualnie 262 trafionych trójek w sezonie, co plasuje go na ósmym miejscu w historii w jednym sezonie. Ma szansę na pobicie swojego najlepszego osiągnięcia z zeszłego roku, gdy trafił 276 takich rzutów.
W ekipie Timberwolves 24 punkty zdobył Andrew Wiggins, a 21 Karl- Anthony Towns. Ciekawostką jest, że zaliczający 24.8 punktu, 12 zbiórki i 1.48 bloku 21-letni skrzydłowy, jest młodszy od wszystkich 10 zawodników, którzy wyszli w wyjściowych piątkach finałowego meczu NCAA (Gonzaga Bulldogs vs North Carolina Tar Heels).
Zaloguj się, aby dodawać komentarze
Nie masz konta ? Zarejestruj się
(0) Komentarze