Jak wyglądała droga The Reds do wielkiego finału Ligi Mistrzów?

Mane

Nie ma obecnie zbyt wielu ciekawych wydarzeń w świecie piłki nożnej, dlatego też postanowiliśmy wprowadzić Was w klimat sobotniej rywalizacji finałowej i przypomnieć drogę obu drużyn. Dzisiaj zaczniemy od Liverpoolu, a jutro możecie się spodziewać Realu Madryt. Jakie przeszkody musieli pokonać piłkarze The Reds i kto był najcięższym przeciwnikiem?

Eliminacje

The Reds swoją przygodę z Champions League rozpoczęli zdecydowanie wcześniej niż Real Madryt. W związku z zajęciem czwartej pozycji w lidze musieli przebijać się przez eliminacje. Los nie był dla nich łaskawy, ponieważ w czwartej rundzie wylosowali niemieckie Hoffenheim prowadzone przez Juliana Nagelsmanna. W tym dwumeczu robotę zrobiło pierwsze spotkanie, ponieważ The Reds zwyciężyli na Rhein-Neckar-Arena 2:1, dzięki czemu mogli czekać na rewanż przed własną publicznością z pełnym spokojem. Na Anfield dokończyli swoje dzieło i wygrali 4:2 przy okazji zaklepując sobie miejsce w fazie grupowej, a samo starcie było bardzo przyjemne dla oka postronnego kibica.

Faza grupowa

Nie można powiedzieć, żeby losowanie Ligi Mistrzów było dla nich specjalnie trudne. Szczęście uśmiechnęło się do podopiecznych Kloppa i los umieścił ich w grupie E wraz z Sevillą, Spartakiem Moskwa oraz NK Maribor. Od razu w pierwszej kolejce zmierzyli się z najpoważniejszym rywalem. Na Anfield przyjechała ekipa Vincenzo Montelli i spotkanie zakończyło się remisem 2:2. Zawodnicy Kloppa mogli mieć pretensję tylko do siebie. Zmarnowany karny Firmino, wiele doskonałych okazji, a do tego tylko trzy okazje gości zamieniły się w dwie zdobyte bramki. Początek w iście Liverpoolskim stylu z ostatnich lat. W kolejnym meczu lepiej nie było. Na piłkarzy z Merseyside czekał wyjazd do Moskwy. Mieli trochę szczęścia, że zdarzyło się to 26. września, bo każdy inny termin dawałby Spartkowi większą przewagę związaną z temperaturami panującymi w Moskwie zimą. Rywalizacja na Otkrytije Ariena zakończyła się podziałem punktów, a The Reds znowu mieli wiele okazji i frajersko zremisowali. Gdyby ktoś w tamtym momencie powiedział mi, że znajdą się w finale Ligi Mistrzów, śmiałbym się końca roku. Dwa mecze, dwa punkty i sytuacja robiła się nieciekawa. Przełamanie nastąpiło w ‘dwumeczu” z Mariborem. Słoweńcy zebrali tęgie lanie, najpierw u siebie dostali słynne 0:7 zgłoś się, a dwa tygodnie później wyjechali z Anfield z bagażem trzech bramek. Te dwa łatwe pojedynki ewidentnie dały im kopa do dalszych meczów. Co by nie mówić rozstrzelali się na dobre. Kolejnym pojedynkiem było starcie piątej kolejki z Sevillą. Było to jedno z najciekawszych, o ile nie najciekawsze spotkanie w tym sezonie Ligi Mistrzów jakie oglądałem. The Reds wyszli na prowadzenie 3:0 i nic nie wskazywało na to, że wypuszczą to z rąk. Sevilla dokonała remontady i doprowadziła do wyrównania, a rywalizacja skończył się wynikiem 3:3. W związku z tym przed ostatnią kolejką Liverpool miał pewność, że wygrana u siebie ze Spartakiem zapewni im pierwsze miejsce w grupie E. Podopieczni Kloppa spełnili zadanie w 100%, ponieważ pokonali tego przeciwnika 7:0. Jak widać po dwóch pierwszych rywalizacjach nauczyli się wykorzystywać swoje sytuacji, co odbiło się na dalszych rezultatach.

1/8 finału

W związku z zajęciem pierwszej pozycji mieli teoretycznie ułatwione zadanie w losowaniu, jednak nadal mogli trafić na wielkie firmy. Po raz kolejny mieli szczęście, ponieważ los splótł ich los z ekipą FC Porto. Już w pierwszym meczu ta rywalizacja została zakończona. The Reds znowu rozstrzelali swojego rywala. Tym razem wygrali 5:0 na Estadio Dragao, co było sporą sensacją, ponieważ gospodarze do tej pory grali wybitnie przed własną publicznością. W rewanżu było widać, że oba zespoły wiedzą, kto przejdzie do kolejnej rundy i bez emocji zakończyły spotkanie na Anfield z wynikiem 0:0. The Reds czekali na pozytywne losowanie i trzeba przyznać, że pomimo wylosowania Manchesteru City, nastroje na Anfield były jak najbardziej pozytywne. Pokazali w tym sezonie, że umieją grać z tym rywalem.

Ćwierćfinał

Z każdym meczem ekipa Kloppa rozpędzała się w ofensywie, a tym razem los połączył ich z inną drużyną Premier League – Manchesterem City. Ogólnie w mediach można było przeczytać sporo doniesień odnośnie tego kto jest faworytem tej rywalizacji. Jeśli pamiętacie moje teksty dotyczące tego dwumeczu to na pewno wiecie, że pisałem iż jest to najgorsze z możliwych losowań dla Obywateli. Jurgen Klopp jest jaki jest, ale akurat z Pepem Guardiolą potrafi grać jak nikt inny. Znajdował patent na tego trenera w Niemczech, ale w Anglii jest podobnie. Oczywiście poza porażką 5:0 z Etihad, jednak tam spory wpływ na wynik miała czerwona kartka Sadio Mane. Gegenpressing po raz kolejny dał radę, a Liverpool w pierwszym meczu dosłownie zmiótł City z powierzchni ziemi. Wygrana 3:0 przed własną publicznością postawiła ich w idealnym położeniu przed rewanżem. Mimo wszystko patrząc na jakość The Citizens nie można było skreślać tej drużyny na Etihad. Tym bardziej patrząc na niektóre osiągnięcia The Reds z obecnej kampanii. Rewanż City rozpoczęło od mocnego uderzenia. Szybko wyszli na prowadzenie i zdobyli również drugą bramkę, jednak niesłusznie arbiter nie uznał tego trafienia. Jakby tego było mało na trybuny został odesłany Pep Guardiola. Po zmianie stron The Reds wyszli odważniej w poszukiwaniu bramki. Klopp zrozumiał w szatni, że nie mogą się tak dłużej bronić. Mając taką moc w ataku, nic dziwnego! Jedną z kontr wykorzystał niezawodny Mohamed Salah i było po meczu. Na stadionowych telebimach można było wyświetlić napis “game over”. Dzieła zniszczenia w momencie, gdy ogień wygasł dokonał Roberto Firmino i tym samym The Reds awansowali do półfinału z wynikiem 5:1 w dwumeczu z mistrzem Anglii.

Półfinał

W półfinałach Liverpool miał trzy opcje. Bayern Monachium, Real Madryt oraz AS Roma. Nie trzeba nikomu mówić na kogo z pewnością chcieli trafić. Udało się, los sprawił, że o finał zagrali z ekipą Eusebio Di Francesco. Pierwsze spotkanie na Anfield przypominało huragan, który nawiedza kraje Ameryki Północnej. Najpierw pierwsza fala uderzeniowa zmiotła wszystko z powierzchni ziemi i The Reds wyszli na prowadzenie …5:0, a następnie gdy wszystkim wydawało się, że zabawa się skończyła dostaliśmy uderzenie z drugiej strony. Tym razem odpowiedziała Roma, który dwiema bramkami wróciła do tego meczu. Nadzieje w Rzymie nie były martwe, tym bardziej, że kibice mieli w pamięci come back z rywalizacji przeciwko Barcy. Na Stadio Olimpico rozpoczęło się od bramki dla The Reds. Liverpool na przerwę schodził z prowadzeniem 2:1 i znowu wydawało się, że jest już po meczu. Nic bardziej mylnego. Bramka Dzeko na 2:2 przywróciła nadzieję, później kilka kontrowersyjnych sytuacji, w których nie popisał się arbiter. Rzymianie zdobyli jeszcze dwie bramki autorstwa Radji Nainggolana, jednak zabrakło im czasu, żeby doprowadzić do dogrywki.

Liverpool w tym roku z pewnością nie mógł narzekać na losowanie, jednak potrafili pokonać na swojej drodze między innymi Manchester City czy AS Romę. The Reds podejdą do finału w roli underdoga, jednak można być pewnym, że Jurgen Klopp i jego gegenpressing sprawi wiele problemów podopiecznym Zinedine’a Zidane’a. To tyle w kwestii małego przypomnienia, a jutro zapraszamy na analizę ścieżki Realu Madryt.