Koniec kariery Manu Ginobiliego: czy to najlepszy zawodnik spoza USA w historii?
Manu Ginobili ogłosił kilka dni temu zakończenie swojej koszykarskiej kariery. 41-letni Argentyńczyk był ostatnim z Wielkiej Trójki San Antonio Spurs, który pozostał na pokładzie, ale mimo ważnego kontraktu, w końcu i on postanowił powiesić buty na kołku. Jak zostanie zapamiętany Ginobili i co oznacza ta decyzja dla koszykówki?
Przyjęło się mówić, że początki są trudne, bo tak w rzeczywistości jest. Na drugim biegunie – naturalnie – jest koniec. Koniec, który w przypadku karier sportowców, jest zazwyczaj smutny. Dawni herosi są już cieniem samych siebie i ich fantastyczne występy to przeszłość. Dochodzi nawet do tego, że gwiazdy stają się karykaturami, nie chcąc zaakceptować rzeczywistości, że najlepsze ich lata już minęły. San Antonio Spurs są przykładem, który tej tezie zaprzecza w 100%.
Wraz z zakończeniem kariery przez Manu Ginobiliego skończyła się pewna era i w San Antonio nie ma już ani Argentyńczyka, ani Tima Duncana, ani Tony’ego Parkera. To właśnie ta trójka przez ostatnie kilkanaście lat stanowiła o sile drużyny z Teksasu; drużyny, która w oczach wielu uchodziła za nudną i taką, której nie da się oglądać. Spurs byli jak chirurg: dokładni i efektywni do bólu – po prostu robili swoje, zdejmowali rękawiczki i ruszali dali. Nie było żadnego miejsca na błędy. Jasne, przylgnęła do nich łatka nudnych i bezpłciowych. Coś w tym jest, bo każdy z ich gwiazdorów był praktycznie lubiany przez wszystkich, co na dobrą sprawą o pewnym braku charakteru i osobowości. Bo największe gwiazdy budzą skrajne emocje, patrz Kobe Bryant, Michael Jordan, czy Lebron James.
Na koniec dnia styl się nie liczy. Spurs byli precyzyjni i zabójczo skuteczni, czego efektem są 4 mistrzostwa NBA w XXI wieku: 2003, 2005, 2007 i 2014. Łatwo zauważyć, że San Antonio nigdy nie zdołało obronić tytułu, co jest jednym z argumentów „przeciw” w sprawie tego, czy stworzyli dynastię.
Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Według mnie, nie, bo sama liczba „4” jest wystarczająco wymowna.
Kiedy widziałeś, że Spurs będą grali marcowy mecz sezonu regularnego z młodym zespołem, mogłeś być pewien, że doświadczenie weźmie górę. To był trochę taki autopilot. Ostrogi rozgrywały akcje na tyle długo, żeby w końcu obnażyć słabości rywali. Wiedziałeś, że prędzej czy później wyjdzie ta cała spursowość.
Skupmy się na Manu, bo to on „odszedł” jako ostatni.
Ginobili to przykład gracza, za którego większość organizacji oddałaby wszystko. I to nie tak, że Manu był tylko wielkim zawodnikiem – był jeszcze większym człowiekiem. Bo czy jesteś sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której będąc przed swoimi najlepszymi latami, zgadzasz się na granie z ławki, stawiając dobro drużyny ponad swoje? Wątpię, a Argentyńczyk był to tego zdolny, poświęcając indywidualne zdobycze, pieniądze dla dobra ogółu. Co jak co, ale Ginobili na tym nie stracił, zdobywając łącznie 4 pierścienie.
Patrząc na styl gry Manu, od razu rzuca się w oczy James Harden. Chyba nie muszę dodawać, kto się na kim wzorował. I nie, Ginobili nigdy nie byłby tak dobry, jak Harden, grając więcej minut, bo pamiętajmy, że na początku swojej kariery Argentyńczyk zaczynał mecze głównie w pierwszej piątce.
Jednak Manu to fenomen, czego najlepszym dowodem jest złoto na Igrzyskach Olimpijskich w 2004 roku w Atenach, które przerwało dominację USA. Na tamtym turnieju Argentyna pokonała skład złożony z zawodników w NBA, co wówczas było wielką niespodzianką i nie kto inny jak Emanuel Ginobili był kluczową postacią swojej reprezentacji, prowadząc kraj do olbrzymiego sukcesu.
Mało? Ginobili to jeden ośmiu graczy, który w trakcie swojej kariery zdobyli co najmniej cztery pierścienie i jedno złoto na Igrzyskach Olimpijskich. Reszta?
Bill Russell, Michael Jordan, K.C. Jones, Scottie Pippen, Kobe Bryant, Shaquille O’Neal, Magic Johnson. Tych panów nie trzeba chyba nikomu przedstawiać.
Manu, grając dla Spurs, pokazał, że możesz być biały, ale i tak możesz ekscytować kibiców na całym świecie swoją grą. Kiedy Ginobili miał piłkę w rękach, nigdy nie wiedziałeś, co zrobi. Oczywiście miało to też swoje minusy, o czym najlepiej wie pewnie Greg Popovich. Taki talent w czystej postaci nie mógł być jednak ograniczany i Manu dostał wolną rękę, raz po raz udowadniając swój geniusz. Na koniec dnia Argentyńczyk był przewidywalny w swojej nieprzewidywalności. Wiedziałeś, że możesz na niego liczyć w najważniejszych momentach, a oddając mu piłkę, wystarczyło już tylko czekać na magię.
Ale kariera Argentyńczyka to nie tylko chwile glorii i chwały. Dobitnie pokazują to Finały w 2013 roku i ostatnia minuta meczu numer 6 przeciwko Miami Heat. Tak, to tamten mecz, w którym Ray Allen trafił fantastyczny rzut za trzy, a Heat wygrali do dogrywki. Na dobrą sprawę to się nie powinno w ogóle wydarzyć, gdyby nie:
- niecelne rzuty osobiste Kawhiego Leonarda;
- niecelny rzut osobisty Ginobiliego;
- 2 straty w końcówce Argentyńczyka.
Manu w całym spotkaniu zanotował 8 strat, czym w dużym stopniu przyczynił się do porażki Spurs. Jak pewnie pamiętacie, drużyna z Teksasu nie potrafiła się otrząsnąć po tamtej końcówce i przegrała starcie numer 7 i całą serię.
Manu powrócił, podobnie jak Spurs, chociaż po porażce w pierwszej rundzie playoffów w 2011 roku to miał być ich koniec; miał, lecz wydarzyło się to:
Miami Heat byli tylko tłem dla Duncana, Parkera, Ginobiliego i reszty i Ostrogi po 7 latach wróciły na ligowy szczyt. Swoją drogą, to po tamtym sezonie Lebron James zdecydował się na powrót do Cleveland Cavaliers.
A Spurs nadal trwali i będą trwać nadal, mimo kompletnie zmienionego składu. Teraz, najdłużej w klubie jest… Patty Mills.
Rolę samca alfa i lidera organizacji miał przejąć Kawhi Leonard. Wydawało się, że Leonard to idealny kandydat na to miejsce: cichy, spokojny, a do tego zabójczo skuteczny. Błędna diagnoza sztabu medycznego San Antonio rozpoczęła domino i relacja między klubem a graczem były nie do naprawienia. Obie strony musiały się pożegnać i w ten sposób do Teksasu trafił DeMar DeRozan, który wraz LaMarcusem Aldridgem będzie próbował utrzymać na szczycie NBA.
Jedno jest pewne: San Antonio Spurs, byli, są i będą modelowym przykładem organizacji i sytuacja z Leonardem nie powinna tego zmienić. Przez ostatnich 20 lat mogliśmy podziwiać występy fantastycznych graczy, a kariera jednego z nich właśnie dobiegła końca.
Mimo że Manu Ginobili miał na swoim koncie tylko 2 występy w Meczu Gwiazd, traktujmy go jako prawdziwą gwiazdę, za to, co zrobił koszykówki, będąc jednym z najlepszych koszykarzy w historii spoza Stanów Zjednoczonych. A przychodził do ligi dopiero z 57. draftu. Powiedzieć, że przerósł oczekiwania wszystkich, to jak nic nie powiedzieć. Ginobili odszedł na swoich warunkach, po cichu, bez żadnych fajerwerków, co jest podsumowaniem jego kariery – skromność i pokora przede wszystkim.
Manu, dziękujemy.