Playoffy w NBA: Durant, Curry i Warriors pożegnają się dzisiaj z playoffamI?

Jeszcze tydzień temu słychać było głosy narzekania, że finały konferencji są słabe. Bo były, ale to już przeszłość. W serii na Wschodzie na pewno zostanie rozegranych 7 spotkań i wszystko wskazuje na to, że to samo wydarzy się w Konferencji Zachodniej. O 3:00 Golden State Warriors podejmą Houston Rockets w meczu nr 6 Finałów Zachodu. Gospodarze muszą wygrać, aby przedłużyć swoje nadzieje na awans do finału. Czy to zrobią? O tym przekonamy się już dzisiejszej nocy. Przygotowałem dla Was typ razem z analizą na ten pojedynek. Zapraszam do lektury.

Minionej nocy typowałem podwójną szansę na Boston Celtics, ale… Król znowu pokazał, kto rządzi na Wschodzie, przynajmniej na razie. Chociaż Celtics mogli spokojnie triumfować, gdyby nie głupie straty i oddane zbiórki w obronie. No tak, teraz można gdybać. Wiemy jedno – czeka nas mecz numer 7 i zapowiada się świetna niedziela z koszykówką. Czy Król zrobi to ósmy raz z rzędu?

Dołącz do grona ludzi śledzących NBA i podziel się swoją opinią -> Typy NBA – grupa dyskusyjna

Kupon został stworzony na podstawie oferty bukmachera Fortuna.

Zdarzenie: Golden State Warriors – Houston Rockets: 2. drużyna zdobędzie (razem z dogrywką) poniżej/powyżej 100.5 punktu

Typ: poniżej

Kurs: 1.81

Przewidywania co do tej serii były zupełnie inne. Nasze wizje były utopijne. Wyobrażaliśmy sobie piękną serię z udziałem najlepszych drużyn w NBA. Fantastyczny atak miał przezwyciężać świetną obronę, koszykówka miała być piękna dla naszego oka, niczym widok z góry trzech krzyży w Parku Guell w letni wieczór, a okrzyki zachwytu miały być muzyką dla naszych uszu. Chcieliśmy Mozarta, a dostaliśmy Bonusa BGC i to jeszcze po pijaku. Miał być Dream Team 92’, a jest Legia Warszawa. Czekaliśmy na średnio wysmażonego steka, a dostaliśmy spaloną podeszwę.

Nie tak to miało być. Nie jest ładnie. Tego nie ogląda się z przyjemnością. Trudno na to patrzeć. Ale tak wielkie momenty rodzą się w bólach. Mamy w końcu coś nieprzewidywalnego.

Golden State Warriors po raz kolejny zostali zatrzymani poniżej 100 punktów, co – bez sprawdzania – nie zdarzyło im się dwa razy z rzędu w tych rozgrywkach. Mogę się mylić, jednak wątpię, by tak było. Wojownicy są totalnie bezradni w ofensywnie, grając tak, jak Rockets chcą. A Rockets chcą sprowadzić te mecze do brzydkiej i brudnej gry. Takiej, która nie wygląda może dobrze na highlightach, ale daje zwycięstwa.

I tak niespodziewanie mamy 3-2 dla Rockets.

Trudno w tej serii wskazać najlepszego gracza. Ani Curry, ani Durant, ani Harden, ani Paul nie błyszczą. Fakt, mają swoje lepsze i gorsze momenty, ale to te drugie dominują. Dla Rockets najważniejsze jest to, że oni w najważniejszych chwilach grają na tyle dobrze, żeby wygrać. Tego samego nie można powiedzieć o Warriors, bo mistrzowie NBA w dwóch końcówkach z rzędu dali ciała, przegrywając tak naprawdę na własne życzenie. Może i byli lepsi w tych dwóch meczach, ale na koniec liczy się wynik, a większa zdobycz punktowa w obu przypadkach była po stronie Rakiet.

To pierwsza taka sytuacja w erze Kevina Duranta, że Warriors stają pod ścianą. Porażka w dzisiejszym (lub potencjalnym kolejnym) pojedynku oznacza koniec. Finito. Zero. Wakacje. Ryby. Wojownicy muszą zwyciężyć w dwóch pozostałych spotkaniach, nie ma innej możliwości.

A jeszcze nie tak dawno ta seria miała być już skończona. Po wygranej Golden State w meczu otwarcia wydawało się, że tu się nic nie wydarzy. Mnie do głowy przyszło (z perspektywy czasu wygląda to idiotycznie), że Rockets przegrają 0-4.

Mhm.

Że nie mają żadnych szans i w ogóle są słabi i to wszystko jest bez sensu. Przecież Warriors się CHCE i jak im się CHCE, to nie mają prawa przegrać. Cóż, myliłem się ja, ale też wielu z nas. Większość ekspertów typowała triumf Warriors w tej rywalizacji (co nadal może się wydarzyć) w – zazwyczaj – sześciu starciach (to się już akurat nie wydarzy).

Nie doceniliśmy Houston Rockets.

Nie doceniliśmy zespołu, który wygrał 65 spotkań w sezonie regularnym.

Nie doceniliśmy teamu, który poczynił niesamowity progres po stronie boiska.

Nie doceniliśmy drużyny, która zdominowała defensywnie rywali w dwóch pierwszych rundach playoffów.

Nie doceniliśmy ekipy, która ma historycznie dobrą ofensywę na czele z Jamesem Hardenem i Chrisem Paulem.

A dla tych, którzy docenili, czapki z głów.

Co się stanie w dzisiejszym spotkaniu?

Na pewno nie zobaczymy Paula. To on – poza defensywą – jest głównym powodem, dla którego Rockets prowadzą 3-2. CP3 chce. Bardzo się stara, bo nie chce być już kojarzony jako przegrany. Jako ten, który nigdy nic nie osiągnął. Bo co to za spuścizna, być zapamiętanym jako looser? Tym bardziej, jeżeli Ty jako Ty, nie masz sobie praktycznie nic do zarzucenia. Niestety (lub stety) koszykówka to sport zespołowy i tutaj – zazwyczaj – nie da się wygrać w pojedynkę. Ale teraz Paul ma w końcu idealne warunki, bo ma obok siebie Jamesa Hardena i drużynę walczaków. I Rockets są już tylko o krok od zrobienia tego, czego mieli prawa dokonać.

Okej, przed rozpoczęciem rozgrywek słychać było przebąkiwania o tym, że mogą spróbować strącić Warriors z tronu. Już samo pretendowanie do tej roli to dużo. Wiesz, stawianie Cię na jednym poziomie z jednym z najbardziej utalentowanych teamów w dziejach NBA mówi wiele o Twojej jakości. Nikt wówczas nie brał tego na poważnie. Wojownicy mieli być zbyt dobrzy, zbyt utalentowani. Czas to zweryfikował i teraz Rockets muszą zrobić tylko jeden, jedyny krok, aby dokonać cudu. Nie będzie to jednak proste, na pewno nie.

Golden State Warriors nie przez przypadek są tu, gdzie są. Talent tego zespołu aż bije po oczach. W jednym teamie masz najlepszego strzelca w historii koszykówki, 210-centymetrowego rzucającego obrońcę, świetnego shootera na obie strony parkietu i potencjalnie najlepszego niskiego centra w dziejach koszykówki. Warriors zebrali czterech z piętnastu/dwudziestych czołowych zawodników w NBA jednej ekipie. Nie skreślajmy ich jeszcze. Oni już raz zdołali wyjść z gorszej sytuacji, przegrywając 1-3 w Finałach Konferencji Zachodniej w 2016 roku. Co ciekawe, wówczas po drugiej stronie barykady (czyli w OKC Thunder) był… Kevin Durant. Gdyby Thunder nie stracili tej przewagi, to na 99% obecna NBA wyglądałaby zupełnie inaczej – Durant nie dołączyłby do Warriors, Thunder zdobyliby (może) tytuł i… ale jest, jak jest i skupmy się na tym.

Nie wierzę, że Golden State Warriors mieliby przegrać to spotkanie. To się po prostu nie może wydarzyć. I nie wydarzy. Mecz numer 5 był pierwszym od 2016 roku przegranym przez nich na ich parkiecie. Widzisz, że porażki w Oakland to rzadkość, a nic dwa razy się nie zdarza.

To też nie może.

Typuję pewny triumf Warriors. Tym bardziej, że powinniśmy zobaczyć dzisiaj Andre Iguodalę, który jest kluczowym elementem dla sukcesu Wojowników. Tak, wiem, brzmi to dziwnie, skoro mowa o 34-letnim skrzydłowym, lecz takie są fakty. W obliczu braku Iguodali Kerrowi brakuje tego piątego zawodnika, który domyka tzw. line-up śmierci. Z nim w składzie Golden State mają bilans 2-1, przegrywając w obu przypadkach, gdy nie grał. Dzisiaj powinien wystąpić, czyli… wniosek nasuwa się sam. Jak widzimy, kurs na Golden State Warriors jest bardzo niski, więc odpuszczę sobie typowanie wyniku.

Absencja Paula będzie zbyt dużym ciosem dla Rockets, szczególnie dla ich ofensywy. Oni nie mają prawa tego wygrać, więc wszystkie siły (lub większość) zachowają na potencjalne ostatnie spotkanie w tej rywalizacji. To odbije się na pewno na jakości ataku Rakiet. Dlatego też typuję under w przypadku punktów gości.

W tej serii musi być mecz numer 7. A żeby to się wydarzyło, wiesz, co się musi dzisiaj stać. Dlatego kibicujemy mistrzom NBA, zasiadamy wygodnie w fotelu i cieszymy się wspaniałym widowiskiem, przynajmniej w wykonaniu jednej z ekip. Chyba nie muszę dodawać której.

Let’s go Dubs!