Warriors i Cavs, jak Barcelona i Real: czy NBA staje się La Ligą?

82 mecze sezonu regularnego, 3 rundy w playoffach, w których trzeba wygrać dwanaście meczów. To droga, którą muszą przebyć dwie drużyny (po jednej z Konferencji Wschodniej i Zachodniej), żeby znaleźć się w Finale NBA. Wszystkie znaki na niebie i ziemi, fryzjerki w osiedlowych zakładach urody, mili panowie pod sklepami monopolowymi mówią, że będziemy w tym roku świadkami powtórki z zeszłorocznych Finałów, czyli Golden State Warriors przeciwko Cleveland Cavaliers. Co więcej, te same zespoły spotkały się też rok wcześniej. Wydaje się nieuniknione, że trzeci raz z rzędu zobaczymy tę samą parę finałową. Czy NBA przypadkiem nie staje się koszykarskim odzwierciedleniem piłkarskiej La Ligi i jak w ogóle do tego doszło?

W ostatnich czternastu sezonach La Ligi tylko dwa razy mistrzem był ktoś inny niż FC Barcelona lub Real Madryt (2002/03 Valencia, 2013/14 Atletico Madryt). W obecnych rozgrywkach sytuacja wygląda tak samo: obie te drużyny mają tyle samo punktów (po 84), a trzecie Atletico ma o 10 oczek mniej i jest bez szans na odrobienie tej straty. Wydaje się, że po mistrzostwo Hiszpanii sięgnie klub prowadzony przez Zinedine’a Zidane’a bo Królewscy rozegrali o jeden mecz mniej, czyli wirtualnie mają trzy punkty więcej niż ekipa z Katalonii (zakładając, że wygrają wszystkie pozostałe mecze).

Do rzeczy.

Tak naprawdę przed startem rozgrywek można być pewnym tego, kto zdobędzie mistrzostwo La Ligi: będzie to albo FC Barcelona, albo Real Madryt. Każdy inny wynik można uznać za cud, wyjątek potwierdzający regułę itd. Nazwij to tak, jak chcesz, ale jedno jest pewne: konkurencyjność w piłkarskiej lidze hiszpańskiej jest praktycznie zerowa. Tu nie doświadczysz tego, że ekipa walcząca rok wcześniej o utrzymanie wygrywa w następnym sezonie mistrzostwo (patrz: Anglia- Leicester City FC). W Hiszpanii beniaminek nie staje się z dnia na dzień wicemistrzem ligi (patrz: Niemcy- RB Leipzig).

Niestety wygląda na to, że taka sama sytuacja będzie miała miejsce w NBA.

Łatwo doszukać się analogii do wspomnianej La Ligi. Warriors (FC Barcelona), prowadzeni przez Curry’ego, Duranta, Greena/Thompsona (trio Messi, Suarez, Neymar) gra o mistrzostwo przeciwko Cleveland Cavaliers z Lebronem Jamesem (Ronaldo), jako najlepszym graczem na świecie. Oczywiście można się spierać o to, kto jest lepszy: Messi, czy Ronaldo, jednak nie o to w tym wszystkim chodzi. Jest to przede wszystkim, w NBA i lidze hiszpańskiej, spotkanie największych gwiazd ligi, zespołów, które są poza zasięgiem reszty drużyn.

Pozostałe 28 ekip NBA można porównać do Atletico, Sevilli itd.- jednym słowem: nie są na tym samym poziomie, co dwa najlepsze teamy w lidze.

Kogo za to winić?

Ligę, kluby, zawodników?

Cleveland miało niesamowitego farta: los na loterii, darmowe piwo spod nakrętki, gratisowe chipsy – to przy tym nic. Naprawdę. To, jak przebiegała ich przebudowa po odejściu Lebrona do Miami, można uznać za żart, serię nietrafionych decyzji. Jednak Cavs mieli niesamowite szczęście. Mimo wysokich wyborów w drafcie, to poza Kyrie Irvingiem nie zdołali wybrać gwiazdy. To Anthony Bennett, który jest uważany za największy bust w historii ligi, został wybrany przez nich w drafcie 2013 z numerem jeden. Dion Waiters okazał się być kiepskim dopasowaniem do Irvinga. Jednym słowem- drużyna tkwiła w przeciętności.

Do Cavs znowu uśmiechnęło się szczęście. W 2011 poza swoim wyborem mieli jeszcze wybór Los Angeles Clippers w drafcie. Mając tylko 1.7% szans na #1, wylosowali pierwszy pick z wyboru Clippers. Trzeci raz w ciągu czterech lat – niesamowite…

I wtedy wrócił on: Zbawca, Mesjasz czy po prostu Lebron. Król nie zwracał uwagi na cały ten bałagan w organizacji, tylko wrócił do macierzystego klubu – Syn Marnotrawny nareszcie w domu. Hej! Nikt już nie pamiętał o paleniu koszulek, o wszystkich wyzwiskach i hejcie na Jamesa.

Wylosowany wybór w drafcie pozwolił wymienić wybranego wówczas Andrew Wigginsa na Kevina Love’a i tak utworzyła się wielka siła na Wschodzie – Lebron James otoczony strzelcami, czyli przepis na sukces murowany.

W Warriors sytuacja jest bardziej złożona. Na fakt, że stworzyli jeden z najlepszych składów w historii ligi, złożyło się wiele czynników. Oczywiście, jak praktycznie we wszystkim, nie obyło się bez szczęścia. Na pewno Warriors trzeba pochwalić za wybory w drafcie i rozwój wybranych graczy: #7 Curry, #11 Thompson, #35 Green (niesamowity steal swoją drogą). Gdyby nie kontuzje kostek Stephena Curry’ego w początkowych latach kariery, miałby on wyższy kontrakt, a nie 11 milionów w tym sezonie (śmieszne pieniądze w porównaniu do obecnych kwot kontraktów). Kto mógł wiedzieć, że z tego spokojnego chłopaka wyjdzie dwukrotny MVP. Gdyby nie niski kontrakt Curry’ego, nie byłoby możliwości zmieścić maksymalnego kontraktu dla Duranta. Gdyby Durant nie stracił prowadzenia 3-1 przeciwko Warriors, to nie pomyślałby nawet o opuszczeniu Thunder i dołączeniu do Warriors. Thompson miał być po prostu dobrym strzelcem, a stał się jednym z najlepszych rzucających w historii. Green miał być miśkiem z potencjałem, ale miało nie być dla niego pozycji do bronienia. I tak Green stał się zawodnikiem, który potrafi bronić tak naprawdę każdą pozycję. Można?

Dzięki połączeniu szczęścia, umiejętności rozwoju zawodników i zmysłu menedżerów mamy dwa zespoły, które wydają się być poza zasięgiem reszty ligi.
Oba wygrały pierwsze dwie rundy bez straty żadnego meczu (bilans 8-0). Miało to miejsce dopiero drugi raz w historii. W 1989 bezbłędny start zaliczyli także Los Angeles Lakers i Detroit Pistons, jednak w tamtych czasach pierwsza runda rozgrywana była do 3 zwycięstw (bilans 7-0).

Czy można spodziewać się zmiany w hierarchii NBA w ciągu najbliższych sezonów?

Wydaje się, że oba te zespoły mają jeszcze kilka dobrych lat dominacji w swoich konferencjach.

W wieku 32 lat Lebron James gra najlepszą koszykówkę swojego życia, trzon zespołu ma ważne kontrakty na najbliższe lata. Tylko Boston Celtics zdają się być jedynym realnym zagrożeniem w konferencji Wschodniej dla Cavs. Boston ma młodych zawodników, wybór w pierwszej czwórce tegorocznego draftu, dużo picków w przyszłości i trenera, dla którego gracze chcą grać. Można jeszcze doszukiwać się rywala w Washington Wizards, ale z obecną ławką rezerwową i polityką generalnego menedżera drużyna Marcina Gortata nie ma co liczyć na żadną walkę z Jamesem i spółką.

Do Warriors dopiero dołączył Kevin Durant. Teoretycznie tylko na jednorocznym kontrakcie, jednak trudno oczekiwać, że opuści zespół po jednym sezonie. Nie po tym wszystkim, przez co przeszedł w skutek tej decyzji. Curry będzie wolnym agentem, ale zapowiada, że nie opuści drużyny z Oakland. Green i Thompson mają kontrakt na najbliższe kilka lat. Fundament zespołu jest, a gracze zadaniowi na pewno dołączą do drużyny. Znajdą się gracze, którzy zarobili już swoje pieniądze na parkietach NBA i jedynym celem dla nich jest zdobycie mistrzowskiego pierścienia. Gdzie będzie lepsza okazja jak nie w drużynie Warriors?

W NBA przeżywamy obecnie dominację dwóch klubów i nie powinno się to zmienić w ciągu najbliższych lat. Sytuacja analogiczna jak w piłkarskiej lidze hiszpańskiejMiejmy nadzieję, że inne kluby w NBA będą w stanie wejść na najwyższy poziom i emocje spotkają nas nie tylko w ostatecznej fazie rozgrywek. Jednak jak pokazały poprzednie lata, finały Warriors i Cavaliers przynoszą nam, kibicom, niesamowite emocje za sprawą najlepszych graczy na świecie. A czy nie o to chodzi w tym wszystkim? 

Zaloguj się aby dodawać komentarze