Bakteria Mourinho

Jose Mourinho

Tym razem muszę zacząć od przyznania się do małego, acz poważnego niedopatrzenia. Otóż w poprzednim tekście dotyczącym nudy w Premier League pominąłem Jose Mourinho. Pisałem rzecz jasna o jego Manchesterze United, ale samego Portugalczyka gdzieś po drodze zgubiłem. Ma on jednak w zwyczaju ciągle o sobie przypominać, tak więc czas nadrobić zaległości.

Pewnie każdy ma wśród bliższych lub dalszych znajomych osobę, o której ciągle się zapomina, która jest jak gdyby w cieniu, stoi z boku i milczy. Milczy i nic nie robi, tylko potakuje. A mimo wszystko ma duży i specyficzny wpływ na otoczenie. Taki czasem (bardzo rzadko) jest Jose Mourinho. Ostatnio dopiero co strzelał na konferencji do Luke’a Shawa, zaskakując tym wszystkich wokół. Bo jak to? – pytano. – Atakować publicznie swojego zawodnika? Tak ostro? To nie wypada…

Następnie Jose delikatnie wycofał się w nudę (jak na siebie). Trochę narzekał na sędziów, trochę na terminarz, trochę na rywali, trochę na pogodę, a trochę na wszystko inne. Czyli norma. Nie ma o czym pisać. Nawet mecz z Chelsea nie zapowiadał się jakoś bardzo emocjonująco. Oczywiście, menedżer mierzy się ze swoją byłą, ukochaną drużyną, to zawsze jest jakiś smaczek. Jednakże spotkanie The Blues, pewnie zmierzającej po tytuł ekipy, z Czerwonymi Diabłami, zmierzającymi do wygrania Ligi Europy i odpuszczającymi ligę, nie mogło wykorzystać całego swego potencjału do generowania wielkich emocji. A Mourinho, co zupełnie nie jest w jego stylu, postanowił jeszcze bardziej te emocje uspokoić i wystawił do gry skład przynajmniej w połowie rezerwowy. Wystarczy powiedzieć, że kapitanem był Ashley Young. Byłem pewien, że wszystko skończy się spokojnym zwycięstwem londyńczyków.

Jose Mourinho Manchester United

Zapomniałem jednak, że przecież mam do czynienia z najwredniejszym dzieciakiem z całego podwórka, może nawet osiedla. Wredny Jose wszak uwielbia dokuczać innym. Wydaje się, że dla niego najlepszą zabawą jest psucie zabawy innym. Czasem wprawdzie podejdzie skruszony do reszty, przeprosi i poprosi o wspólną zabawę, po czym stanie z boku i będzie udawał, że rzeczywiście z innymi też można się bawić. Jakkolwiek gdy tylko zdobędzie choćby odrobinę zaufania, to podstawi nogę najmniejszemu, połamie grabki, wyśmieje używanie patyków jako karabinów lub opluje tego, który najbardziej go polubił. Po wszystkim odejdzie z cynicznym uśmiechem na ustach i z przekonaniem, że znów udało mu się załatwić tych frajerów.

To właśnie zrobił wczoraj. Wszyscy uwierzyli, że jego Manchester w lidze stać jedynie na remisy, że już na dobre odpuścił ligę, że nie przywiąże wagi nawet do spotkania z Chelsea. Zapomnieliśmy, że wredny Jose jest mściwy, że nie mógł zapomnieć o porażce z października, że być może większą radość niż własne zwycięstwa sprawia mu fakt, że może spowodować porażkę innych.

Trzeba powiedzieć sobie wprost, że Mourinho obecnie nie jest tym samym menedżerem, jakim był jeszcze kilka lat temu. Sprawia wrażenie nieco wypalonego. Był genialny w Interze, bardzo dobry w Realu, gdzie nie udało mu się sięgnąć po decimę, dobry w Chelsea, gdzie zdobył mistrzostwo, ale w następnym sezonie zwolniono go, gdy po szesnastu kolejkach miał na koncie dziewięć porażek. Jaki będzie w United, tego się dopiero dowiemy.

Do Realu Mourinho przychodził jako niezwyciężony, jak Goliat, który nie może znaleźć godnego przeciwnika. Taki jednak znalazł się bardzo szybko. I choć nie można w żadnym wypadku nazwać Pepa Guardioli Dawidem (był raczej kolejnym Goliatem), to właśnie Hiszpan mimo wszystko wyszedł z tego starcia zwycięsko. Bilans w czasie dwóch lat, gdy obaj panowie pracowali razem w La Liga, wypada na korzyść Guardioli (mistrzostwo kraju oraz zwycięstwo w Lidze Mistrzów w porównaniu z jednym mistrzostwem Mourinho). Później powrót Portugalczyka do Chelsea, klubu, dzięki któremu utwierdził cały świat, że należy do ścisłej czołówki trenerów. Zapewne również ten okres wyobrażał sobie Mourinho inaczej. Sięgnał wprawdzie po mistrzostwo kraju, lecz znów nie wygrał niczego w Europie. To wszystko musi wpływać także na niego samego. Okazuje się, że można go pokonać, że choć wciąż potrafi wygrywać, to bynajmniej nie jest niezwyciężony. Gdy odchodził z Interu, był uważany za najlepszego lub jednego z dwóch najlepszych trenerów na świecie. Obecnie wciąż jest w czołówce, lecz raczej w bardzo dynamicznie zmieniającej się pierwszej dziesiątce niż na podium.

Zmienił się także jako osoba. Kiedy opuszczał Porto, słynął z inteligentnych docinek, błyskotliwych gierek słownych i całkiem interesujących prowokacji. Było to coś nowego, prawie nikt (poza Sir Alexem Fergusonem) nie zachowywał się w ten sposób z taką regularnością. Trenerzy przeciwników dawali się w to wciągać i nieraz ponosiły ich emocje. Fanów piłki można było dzielić na tych, którzy Mourinho kochają i na tych, którzy go nienawidzą. Lecz to dla Portugalczyka nie miało znaczenia. Piłka nożna to show – powiedział kiedyś. I trzeba przyznać, przez lata był tego show kreatorem.

I znów wszystko zmieniło się po objęciu Królewskich. Mourinho z dowcipnisia stał się gburem. Zaczęły się nieustanne narzekania, gierki zmieniły się w chamskie docinki. Jego drużyny również często grały w nieprzyjemny dla oka i przeciwnika sposób, a wielkie mecze były dla nich wielkimi wojnami, które trzeba wygrać za wszelką cenę. Z człowieka, który jest pewny siebie i zna swoją wartość, Mourinho zmienił się w megalomana, który nie potrafi przyznać się do błędu, który winę za porażkę swojej drużyny wciąż zrzuca na sędziów, na rywali, na ich trenera, na porę rozgrywania meczów, na długość trawy, czy wreszcie na swoich zawodników. Jedno się nie zmienia: winny nigdy nie jest Portugalczyk.

Nadal cenią go miliony, ale mam wrażenie, że stosunek coraz większej liczby kibiców do Jose jest chłodny. Wypowiedzi Portugalczyka często budzą niesmak i stają się… nudne. Tak, nudne. Ciągle jest wielka szansa, że rzuci coś nowego, coś nieszablonowego, ale z grubsza zawsze wiadomo, co będzie – będzie narzekanie. Coraz mniej ludzi go nienawidzi i coraz mniej ludzi go kocha.

Do tego wczoraj prawdopodobnie zraził do siebie jedną z dwóch grup, które pokochały go raz i wydawało się, że będą kochać go zawsze. Jednym gestem rozczarował miliony kibiców Chelsea. Chodzi o moment, gdy po chwilę po końcowym gwizdku z dumą na twarzy wskazywał na herb Manchesteru United znajdujący się na jego piersi. Takie gesty oczywiście nie znaczą w piłce zupełnie nic. A jednak wielu fanów The Blues pewnie poczuło ukłucie w sercu.

Jose Mourinho wskazuje herb

Bo choć to nic nie znaczy, to ciągle – jako fani – chcemy wierzyć i wierzymy, że w przypadku naszych bohaterów takie gesty nie są przypadkowe. Że ich przywiązanie jest szczere. Że nas nigdy by nie okłamali. Kibice Chelsea mieli szczególne powody, by uwierzyć Mourinho. “Wracam do domu”, “The Happy One”, “To mój klub” – to chyba najbardziej znane wypowiedzi Portugalczyka odnośnie do klubu ze Stamford Bridge. Całe lata zajęło mu zdobycie zaufania i miłości fanów Chelsea, lecz chęć zemsty po październikowej porażce 4:0 zwyciężyła nad chęcią bycia bohaterem. Bohaterem nie tylko zwożącym do klubowej gabloty kolejne trofea, lecz tak symbolizującym oddanie.

To londyńscy fani pokochali Jose Mourinho najbardziej ze wszystkich, a on, dla dobra show, postanowił ich opluć.

Zaloguj się aby dodawać komentarze