12 lat minęło jak jeden dzień – Kobe Bryant i historia jego 81 punktów

Dwunastego stycznia 2006, czyli dokładnie 12 lat temu byliśmy świadkami jednego z najlepszych występów w historii NBA. Tamtej nocy Kobe Bryant zdobył 81 punktów zdobytych przeciwko Toronto Raptors, a jego występ był drugim najlepszym pod względem zdobytych punktów.

Osobiście nie pamiętam tamtego dnia i niestety nie widziałem tego na żywo.

Możemy śmiało powiedzieć, że był to jeden z najlepszych i najbardziej występów jednego gracza w dziejach koszykówki. Oczywiście, zdarzają się mecze, w których zawodnik X zdobywa 150 punktów w lidze szkolnej. Jednak my mówimy o NBA, czyli najlepszej lidze świata. Lidze, w której naprzeciwko siebie masz nie 15-letnich chłopców, tylko wielkich mężczyzn, którzy zrobią wszystko, żeby Cię zatrzymać. Uwierz mi, nikt nie chciałby być po tej drugiej stronie barykady. Żaden z koszykarzy nie chce być kojarzony, że był tym, przeciwko któremu dokonano czegoś historycznego.

I Toronto Raptors też nie chcieli. Ale ich chęci nie miały tutaj nic do powiedzenia. Bo ten, o którym mowa, był po prostu nie do zatrzymania. To był jeden z tych dni, w których obręcz jest dla Ciebie olbrzymia, a przeciwnicy wydają się jakby nie istnieć. Wiesz, że trafisz. Nieważne, czy Twój przeciwnik stoi obok Ciebie, machając Ci ręką przed twarzą, czy tylko patrzy z boku i podziwia. Bo to było jedyne, co mogli robić tego dnia rywale.

12 stycznia to właśnie Kobe Bryant był en fuego.

Lakers w tamtych czasach trudno nazwać zespołem o aspiracjach mistrzowskich. Trzy pierścienie w latach 2000-2002 były już historią, Shaq przeszedł do Miami Heat i tylko Kobe został na pokładzie. Jak się później miało okazać, Lakers ledwo doczołgali się do playoffów. Nie ma co się dziwić, kiedy kolegą Kobego w pierwszej piątce był Smush Parker (kto?), Kwawe Brown (czyli nieudany eksperyment Michaela Jordana) próbował odbudować swoją karierę (spoiler: nie udało się), a resztę wyjściowego składu uzupełniali Lamar Odom (o nim złego słowa nie można powiedzieć) i Chris Mihm (kto?). Ten team można opisać krótko: Kobe Bryant i inni.

Tamtego pamiętnego dnia Lakers przystępowali z bilansem 21-19, a ich rywalem byli Toronto Raptors (13-27). Jednak to nie z tych cyferek zapamiętana została ta data.

Jedyne, co zostało zapamiętane, to liczba 81. Zapamiętaj, 81.

Bo właśnie tyle punktów zdobył wtedy Black Mamba.  Jego linijka wyglądała następująco: 81 punktów, 28/46 z gry, 7/13 za trzy, 18/20 z linii osobistych, sześć zbiórek, dwie asysty, trzy przechwyty, jeden blok w 42 minuty gry.

Jednak po pierwszej połowie nic nie wskazywało, że ta noc może być wyjątkowa. Kobe miał tylko 26 punktów, a jego Lakers przegrywali 63-49. Wyglądało na pewne zwycięstwo gości w Staples Center. Jednak nigdy nie lekceważ Mamby.

Raptors prowadzili już +18 w trzeciej odsłonie, ale wtedy do akcji wkroczył sam wiesz kto, zdobywając aż 55 punktów w drugich 24 minutach gry. Aż 53 z ostatnich 73 punktów Lakers było dziełem Bryanta.

Kiedy na 43.4 sekund do końca rzucił swoje ostatnie dwa oczka na linii osobistych, usłyszał głośne ,,MVP, MVP!” od 18997 fanów obecnych w hali, co dodało tylko magii temu wydarzeniu. Trzeba też zauważyć, jak bardzo ten występ musiał być męczący. 46 rzutów w 42 minuty, to mniej niż jeden na minutę. Ale to był ten dzień, w którym nic, ani nikt nie mogło go zatrzymać. Trafiał rzut za rzutem praktycznie z każdego miejsca na parkiecie, a zawodnicy z Toronto mogli tylko podziwiać.

Co ja będę pisał, spójrzcie na to sami.

To był drugi najwyższy wynik w historii w wykonaniu jednego gracza. Numer jeden? Oczywiście Wilt Chamberlain, który 2 marca 1962 zdobył słynne 100 punktów. Od tego czasu nikt nie zdołał pobić tego rekordu, ale to właśnie Kobe był najbliżej, bijąc o 11 punktów Davida Robinsona z 1994 roku. Doskonale wpisuje się to w naturę Bryanta, który kochał rywalizacje. Trudno znaleźć ciężej pracującego gracza od niego. Kiedy inni wybierali rozrywkę, imprezy itd, on inwestował w siebie. Trenował tak ciężko, że nie miał nawet kolegów. Był odludkiem. Ale to właśnie sprawiło, że stał się postacią wybitną. Był w stanie odrzucić doczesne przyjemności na rzecz czegoś większego. Dla swojego legacy.

I można śmiało powiedzieć, że mu się udało. Kobe przeszedł do historii jako jeden z najlepszych strzelców w dziejach koszykówki. Ocena jego spuścizny jest bardzo trudna – z jednej strony to pięciokrotny mistrz NBA, który jest trzeci pod względem zdobytych punktów w historii. Z drugiej strony był jednym z najbardziej egoistycznych zawodników, a o jego nieefektywności krążą legendy. Trudno znaleźć kogoś, kto wzbudza więcej skrajnych emocji. Niektórzy go kochają, drudzy go nienawidzą. Ale czy to nie jest cecha tych wybitnych jednostek? Jednak jedno jest pewne – Kobe zasłużył na szacunek i docenienie.

No i Michael. Pisząc o Bryancie, nie sposób nie wspomnieć o Jordanie, który był tym, z którego czerpał inspirację. Był tym, którego gonił. Widać to przede wszystkich po stylu gry, ale też zachowaniu. Nikt inny nie przypominał bardziej w swoich ruchach MJ’a. Ta lekkość, ta praca nóg, ta postawa w obronie. Czy okazał się lepszy od swojego mentora? Nie, ale co warto docenić to fakt, że nie stał się wierną kopią, tylko kimś w rodzaju następcy.

Jednym z najbardziej niedocenianych spotkań w wykonaniu Kobego jest jego mecz przeciwko Dallas Mavericks, kiedy zdobył 62 punkty…. w trzy kwarty. Tamten mecz odbył się przed pamiętnym pojedynkiem z Raptors. W tamtym momencie Bryant miał więcej punktów niż cały zespół Mavericks. Szkoda, bo gdyby wynik był bardziej zacięty, może już wcześniej wyśrubowałby swój rekord.

Od tamtego czasu najlepszy wynik zanotował Devin Booker, który w zeszłym sezonie zanotował 70 oczek przeciwko Boston Celtics. Warto zauważyć, że to właśnie w nim dostrzega się pewne podobieństwa do Bryanta. Booker mimo młodego wieku już teraz jest jednym z czołowych punktujących w NBA i ma w sobie to Mamba Mentality.

W tamtym sezonie Kobe zdobywał średnio 35.4 punktów, a jego 81-punktowa eksplozja była tylko wisienką na torcie.

Dzisiejszej nocy nie zobaczymy Lakers w akcji, więc Bryant nie zostanie uhonorowany. Co ciekawe, tego samego dnia rok temu ekipa z Los Angeles oddała mały hołd Black Mambie, zdobywając zaledwie 73 punkty… w całym meczu. Chyba należy docenić występ Jeziorowców, którzy nie chcieli przyćmić występu Kobego. To się nazywa szacunek dla starszych. A mówią, że dzisiejsza młodzież nie potrafi okazywać respektu.

Jak powiedział Chris Bosh (wówczas zawodnik Raptors) jedyne, co mogli robić to stać i patrzeć się na to, co wyprawia Bryant.

Innym świadkiem tamtego wydarzenia była babcia Kobego. Był to pierwszy i jedyny raz, kiedy widziała swojego wnuka w akcji.

Cóż, chyba lepszej okazji nie mogła wybrać.